czwartek, 4 lipca 2013

To nie jest kraj dla młodych ludzi (naukowców).

Nieładnie tak, zaczynać od narzekania i frustrowania, ja to wiem. Ale nie poradzę, jak rzeczy same prowokują. Miało być o mitach i wodzie, i pewnie też się pojawi, jestem ostatecznie trochę krzyżowcem obalania mitów chemiczno-biologicznych. A będzie długo, marudnie i znów „bo u nas zagranico”.

Jednego z tych długich dni, kiedy ślęczę przed komputerem, bo „siedzę-w-labie-i-czekam-na-koniec-reakcji”,  odezwał się dobry znajomy, oświadczając z dumą, że on już też jest magistrem. Nie byle jakim. Skończył neurobiologię, z całkiem imponującą średnią bardzo bliską 5. Po drodze zdążył zorganizować dwie niemałe neurobiologiczne konferencje i prowadzić koło naukowe. Chce iść dalej w kierunku, aplikuje na doktorat. Jednocześnie planuje zacząć drugi kierunek studiów (informatyka). Bo się przydaje w neuro (kto próbował, ten wie), daje większe perspektywy. I straszną frajdę sprawia mu uczenie się nowych rzeczy. Ma motywację i zapał. Szalony zapał. A na dobry początek dostaje kubeł zimnej wody.


Na 20 studentów pierwszego roku studiów doktoranckich przewidziano 1 (słownie: jedno) stypendium, o wysokości typowych stypendiów doktoranckich, więc „szału nie ma”. O przyznaniu tego jedynego stypendium decyduje tylko i wyłącznie… wynik z egzaminu wstępnego. Na którym pojawiają się legendarne pytania o anatomię głowy ryby i kubki smakowe płazów. Oczywiście, zakuć, zdać i z pamięci wywalić się da. Tylko po co? Może to jest już ten etap, gdzie powinny decydować dotychczasowe osiągnięcia? I to nie tylko te wypisane w indeksie. I ta cholerna motywacja?


Jestem skażona jukejską rzeczywistością, którą śmiem uważać za normalność. Moją normalnością jest to, że  przy ubieganiu się o fundowane, ciekawe projekty na dobrych uniwersytetach jest konkurencja. Składamy aplikacje. I na podstawie aplikacji, oraz często rozmów kwalifikacyjnych, przydzielane są miejsca. Często tych aplikacji trzeba złożyć kilkanaście i więcej, żeby się gdzieś dostać. W aplikacjach zaś liczy się właśnie to, co zrobiliśmy dotychczas. Wyniki na studiach, tematy i jakość badań prowadzonych do prac dyplomowych, ewentualne publikacje, działalność poza zajęciami. Czy i jaki dobry/wykonalny mamy plan na dalszą działalność i co o nas mówią ludzie, którzy dotychczas z nami pracowali  - promotorzy, wykładowcy itp. I ta cholerna motywacja.


Moją normalnością jest, że po skończeniu studiów magisterskich chętni na doktoraty w dziedzinach biomedyczno-chemicznych (innych pewnie też, ale nie moja broszka, więc się nie wypowiem) nie rozważają rozpoczęcia projektu, jeśli nie będzie przy nim zapewnionego stypendium. I to w wysokości, która pozwoli przynajmniej na wynajęcie mieszkania, opłacenie wydatków „na życie” i jeszcze coś zostanie na urlop czy wyjazd na festiwal. Jesteśmy aż tak zepsuci? Ja wiem, pieniądze to nie wszystko i nie wolno się tylko nimi kierować, oczywiście. Doktoranci jednak nie fotosyntezują i jeść muszą. A część z nich chciałaby założyć własne rodziny, wyjść gdzieś wieczorem czy zobaczyć kawałek świata. Takie normalnie plany i marzenia ludzi młodych.


Znajomy wie, na co się pisze. I ma świadomość, że Getynga, Heilderberg, Karolinska czy kilka wysoko notowanych uczelni w UK przyjęłoby go bez problemu. Zamiast tego, na najbliższe 4 lata rezygnuje z szeroko pojętego życia, będzie mało sypiał, zasuwał na dwóch kierunkach i prowadził zajęcia ze studentami. Dużo zajęć ze studentami. Niepisana funkcja doktoranta na (przynajmniej tej) uczelni to prowadzenie ćwiczeń i inne zajęcia około-dydatktyczne. Bez wynagrodzenia. I jeszcze trzeba gdzieś wcisnąć badania. Tymczasem ładnie brzmiąca „praca badawcza” w tych dziedzinach wymaga przychodzenia do laboratorium. Najczęściej codziennie, nierzadko od rana do późnego wieczora, czasem w weekendy. Tak jak na etacie, tylko czas pracy trochę płynny. Dla tych 19 studentów, którzy stypendium nie dostaną, bez wynagrodzenia. Czy jest na to jakieś inne (kulturalne) określenie niż wyzysk?

Po wpisaniu w Google „gdzie publikują polscy naukowcy” trafi się na listę artykułów i utyskiwań, że za mało, w nieliczących się czasopismach i mało kto ich cytuje. Pojawiają się też opinie, całkiem słuszne, że do prowadzenia badań naukowych na polskich uczelniach trzeba być niepoprawnym optymistą i szaleńcem. Bo nie ma pieniędzy, pensje są śmieszne, obowiązki dydaktyczne są sposobem na zarobek, więc się bierze godziny i nadgodziny. Badań do tych wartościowych publikacji często nie ma kiedy prowadzić, nawet jeśli już jest za co. A i to nie zawsze. 

„Moje zagraniczne uczelnie” jakoś sobie z tym radzą. Widać dosyć wyraźny podział na dydaktyków, którzy publikują niewiele i poświęcają czas przede wszystkim pracy ze studentami, i badaczy, którzy ściągają granty, a na uczelni (a często raczej w instytutach) są po to, żeby prowadzić badania, publikować i zdobywać kolejne granty. Większości z nich przeciętny student nawet nie spotka. Obie grupy są zaś wynagradzane uczciwie.


Do tego mamy na polskich uczelniach owiany złą sławą klub wzajemnej adoracji profesorskiej,  cwaniactwo, nieprawidłowości w przyznawaniu grantów i marnowanie i tak niewielkich środków. I wszyscy się zgadzają, że to trzeba jakoś zmienić, zamawiają analizy z których nie wynika wiele i kiwają głowami. Może im kiedyś odpadną.


Znajomy się uparł i da z siebie wszystko. Na doktoracie i na informatyce. Żeby móc potem wyjechać na jakiegoś przyzwoitego post-doca. Pewnie wyjechałby już teraz, gdyby nie pewne okoliczności. Co zdolniejsi, mądrzejsi i bardziej zaradni coraz częściej wyjeżdżają, bo na polskich uczelniach to się jednak nie da. A przynajmniej nie da się na zatrważającej większości polskich uczelni. Albo po prostu wolą, wolimy, wykorzystywać swój potencjał, młodzieńczy zapał i idealizm (naiwność) do pracy „naukowca” zamiast walczyć z systemem. I naprawdę, ciężko się temu dziwić.


Kiedy/jeśli już górnolotne plany i pomysły MNiSW wejdą w życie, chociaż częściowo spełniając założenia, to kto ma pracować ku chwale fabryki i polskiej nauki?  Kto, jeśli właśnie nie ci młodzi doktoranci, którym w tej chwili uczelnie i ojczysty kraj dają jak najwięcej powodów, żeby zwiewać, gdzie się da? 

Jesli ktoś chce jeszcze więcej, dobry i dużo mądrzejszy tekst na temat jest tutaj



Wracam do żebrania o komórki, po tym jak całą zawartość zakażonego inkubatora wywaliliśmy wczoraj z wielkim hukiem. Howk.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz