Uboju rytualnego
w Polsce (teoretycznie) nie będzie. Całe szczęście. Chociaż minister rolnictwa
się odgraża, że to jeszcze nie koniec. Szkoda, że jego nie można tak pokazowo,
rytualnie… Bo to przecież nie jest cierpienie.
Oczywistą
oczywistością jest, że ubój rytualny
jest okrucieństwem wobec zwierząt. Dla nas „cywilizowanych” ludzi zachodu
to barbarzyństwo i horror, choć takie stwierdzenia nieco trącą hipokryzją (o
czym niżej).
Ciężko jednak się
kłócić z religią, bo dyskusja domyślnie prowadzi donikąd – „Bóg tak kazał” czy
„taka jest święta tradycja” to ściany nie do przebicia dla żadnych argumentów.
Więc chociaż sprzeciwiam się rytualnej kaźni, umiałabym jeszcze jakoś zrozumieć
przepisy pozwalające środowiskom żydowskim czy muzułmańskim na prowadzenie
swoich barbarzyńskich praktyk na potrzeby własne. Tymczasem projekt nie miał
wprowadzać wyjątkowego prawa dla tych grup, ale dla wszystkich. Aspekt religii
i mniejszości wyznaniowych w Polsce jakoś zszedł w publicznej debacie na drugi
plan.
Jak nie wiadomo,
o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Powtarzane z uporem 5 tysięcy miejsc pracy
i rynki eksportu, warte miliard złotych rocznie (skąd oni biorą te liczby?) i straszenie upadkiem polskiej wsi. Narzekania,
że jak zwykle w Polsce nie pomaga się gospodarce i rolnikom, a taki bardziej
przedsiębiorczy Niemiec czy Czech (skąd oni biorą te porównania?) nie będzie
miał głupich skrupułów i zarobi. W sumie prawda. W Chinach też nie mają
skrupułów i zarabiają na eksporcie. Praktycznie wszystkiego. Skoro fakt, że na
mięso z uboju rytualnego jest popyt ma usprawiedliwiać okrucieństwo, to co
szkodzi zezwolić na handel heroiną, nerkami i młodymi dziewczynami? Jest
kryzys, trzeba się chwytać każdej możliwości zarobku.
Swoją drogą, warto
pamiętać, że same liczby, bez kontekstu
i źródła pochodzenia, nie znaczą nic
(patrz: skąd oni biorą te liczby?). I tak na przykład, zestawienie typu „od czasu wprowadzenia zakazu
uboju rytualnego w Polsce, eksport do krajów UE wzrósł co prawda o 25%, ale do
krajów muzułmańskich spadł aż o 70%” rzeczywiście może przestraszyć. Procenty w
tym wypadku są wygodne, ale się tak zastanawiam, ile to jest w przełożeniu na
kilogramy/wartość produktu. Mam przeczucie, że po zestawieniu tych wartości
porównanie nie wypada już tak medialnie kusząco. Jasne, tylko przeczucie, wrodzony
niechemiś odmawia szukania statystyk, na których opierają swoje wyliczenia
gadające głowy. Natomiast, jako rosnący „oby-naukowiec”, jestem niemal codziennie
świadkiem gwałcenia danych, żeby wyniki pokrywały się z tym, czego oczekujemy i
ładnie wyglądały. To buduje nieufność w stosunku do wyrwanych z kontekstu liczb
przytaczanych na poparcie argumentów.
Jednak, jakie by
te liczby nie były, czy na pewno usprawiedliwiają one odchodzenia od człowieczeństwa?
Jaka jest cena moralności i za ile warto pójść te kilka kroków wstecz? Tutaj
wraca wspomniana hipokryzja. Przeciwnicy uboju rytualnego często używali słowa niehumanitarny.
I tylko w tym jednym miejscu zgodzę się z obrońcami projektu: nasze „cywilizowane”
metody zabijania zwierząt też nie są humanitarne. Używając sloganu ruchów wege
i nazywając rzeczy po imieniu, mięso to
morderstwo. I niestety, przy obecnej produkcji na wielką skalę, kaźń rzeźni
można poniekąd uznać za „ich trud skończony”, bo męka trwa zarówno w hodowli jak
i transporcie. Ale do nas produkt dociera ładnie zapakowany, ze szczęśliwą
krówką na obrazku i nie ocieka krwią, więc najczęściej się o tym nie myśli.
Moim zdaniem najlepsze, co może z ostatniej burzliwej debaty wyniknąć, to zwrócenie
uwagi na obecne, okrutne warunki, w jakich hoduje i zabija się w Polsce (w UE z
resztą też) zwierzęta i ich poprawa. Nie żebym żywiła jakąś wielką nadzieję, że
tak się stanie, ale dajmy pofolgować idealistce.
Tylko zastanawiam
się, z jakim pociągiem zderzyli się ci, którzy uważają, że obecna fatalna
sytuacja zwierząt w ubojniach i przemysłowych hodowlach usprawiedliwia w
jakikolwiek sposób przyzwolenie na dodatkowe okrucieństwo. Czy można naprawdę
wierzyć, że skoro krowa ma umrzeć, to nie ma różnicy w jaki sposób to się
odbędzie? W zeszłym roku neurobiolodzy ogłosili - co właściciele zwierząt
nienaukowo wiedzieli od dawna – zwierzęta
mają świadomość (Cambridge Declaration of Consciousness). Tymczasem, jeden
z uczonych polityków (próbowałam namierzyć ponownie wypowiedź po wysypaniu się przeglądarki.
nie wyszło) twierdził, że zwierzęta nie
mają świadomości tego, co się z nimi dzieje i nie odczuwają cierpienia jak
ludzie, jedynie instynkt powoduje, że się wyrywają i wyją. Nawet nie wiem, co powiedzieć. Człowiek nie
może za wiele siedzieć w internetach, bo się tylko niepotrzebnie denerwuje.
Nie wierzę, że
zmienię świat ani w to, że nagle większość społeczeństwa przejdzie na
wegetarianizm. Sama kurczaka na quorn zamieniłam dopiero kilka miesięcy temu i
wcale nie jest łatwo, jak zdają się sugerować te wszystkie akcje „zostaw mięso
na 30 dni”. Zwłaszcza w kraju takim, jak Portugalia, gdzie dobrodziejstwo Quorn
jeszcze nie dotarło (co ja poradzę, że w tofu nie leży mi tekstura i w ogóle
kiepski ze mnie roślinożerca, jak nawet na fasolę i brokuły kręcę nosem), mięso
jest filarem tradycyjnej kuchni, a wegetariańska opcja w restauracji ogranicza
się do ryżu i sałaty. Chociaż może jeszcze doczekam się bekonu z hodowli
komórek.
Jedzenie mięsa
jest w naszej ludzkiej kulturze i naturze od wieków i tego się nie zawróci. Skoro
więc już musimy zabijać zwierzęta dla mięsa, zmiany przepisów i zwyczajów
powinny iść w kierunku ograniczenia ich cierpienia i strachu. Poderżnięcie
gardła w pełni świadomemu zwierzęciu jest dokładnie po drugiej stronie. A cofanie
się w rozwoju i sprzedawanie moralności jest słabe.
Znajomy zwykł
powtarzać z uporem „nasza cywilizacja
umiera, a my wraz z nią”. Zupełnie nie spodobałoby mu się przytaczanie
maksymy w tym kontekście, ale trudno. Jakoś mi tu tak bardzo pasuje.