Za dużo czasu
spędzam w sieci. A zdecydowanie więcej zajmuje mi zebranie się do czegoś.
Toteż, jak zwykle spóźniona, dorzucam swój nikomu specjalnie nie potrzebny głos
do debaty, którą się już skończyła. „Aferę z Borowiecką” i burzę, jaką wywołała
obserwowałam jednym okiem, niestety popełniając błąd zajrzenia w komentarze
czasem. Albo kliknięcia w odnośniki. Potem się zapomniało. Na blog Kamili
trafiłam podczas jednej z tych nocy „klik-klik-klik po odnośnikach. No to
zobaczymy, co w archiwum”. Przeczytałam kilka notek, nawet zapałałam sympatią,
tą taką wirtualną, lajkującą, trochę ulotną. Aż znalazłam to. I chyba właśnie ten tekst zmotywował ostatecznie do powrotu do blogoklepania.
(miejmy nadzieję,
że trochę lepszego niż cierpienia dorastania i drogi pamiętniczku dla wąskiego
grona znajomych, którego głównym celem wydawało się być komentujące kółeczko
wzajemnej adoracji. blog.pl, łezka się w oku kręci).
Emigracja nie
czyni lepszym. Pozostawanie w kraju też nie. Rzucając mądrością głęboką jak
cytaty z Coelho – ludzie są rózni.
Wypada się przedstawić. Jestem „zagranico”. Ruszałam z dwiema walizkami, odważną miną, otarciem łez na pożegnanie i tak trochę straszno, bo poza znajomością języka, miejscem na uczelni i zarezerwowanym miejscem w akademiku wynajmującym pokoje w wakacje, nie było nic pewnego. A zaczęło się od kłótni z Mamą o wybory. Przez dwa tygodnie prawie nie rozmawiałyśmy, a ja wkurzona postanowiłam „no to się wynoszę z domu”. Jak to się nastoletniej mi wydawało, że wiem najlepiej, wszystko i takie to dorosłe było. A jak się wynosić, to z hukiem, najlepiej na jakąś wyspę. Emocje opadły, pomysł pozostał. I ambicja, poczucie, że tam pewnie będę mogła więcej. Więc pojechałam. Pięć lat później, z jednym dyplomem w ręku i drugim w ręki zasięgu, dziękuję Mamie za pamiętną kłótnię.
Wyjeżdżamy z
różnych powodów, z różną postawą, za różnymi rzeczami tęsknimy i o różnych
marzymy. Za chlebem, z tupaniem nóżką, przekleństwami i odwracaniem się od
naszego polskiego grajdoła, z żalem, nadzieją, że się zacznie wszystko od nowa,
w pogoni za ambicjami i szansą na więcej (i to wcale nie tylko o sumę na koncie
na koniec miesiąca chodzi).
Spotkałam różnych
ludzi, różnych Polaków, różnych emigrantów różnych nacji. I wiecie co?
Wspaniali ludzie i ostatni idioci trafiają się, zadziwiająco, wszędzie. Wśród
Polaków, Szkotów, Niemców czy Brazylijczyków. Mojemu polskiemu dentyście ufam i
każdemu innemu niechętnie pozwalam w zębach dłubać. Uwielbiam Quorn, fasolkę w
sosie pomidorowym i herbatę z mlekiem. Po co się szufladkować i dzielić na
obozy?
Mieszkając z dala
od domu trochę się jednak dojrzewa, nabiera samodzielności i pewności siebie. Nie
tylko tak, oczywiście, ale w moim wypadku stąd to się wzięło. Dziś też myślę,
że mi się należy. Nie praca i wynagrodzenie za fakt istnienia. Ale szansa. I
trochę naiwnie śmiem sądzić, że każdemu się należy. W jukeju trawa nie jest
bardziej zielona (zły przykład. Jak tyle pada, to pewnie trochę bardziej jest).
Czy niebo bardziej niebieskie. Ale mam wrażenie, że o szansę jednak trochę
łatwiej. Więc zamiast biadolić i nic nie robić, wyjechałam. Bez mediów, tupania
nóżką i wielkiej dumy. Chyba nie ja jedyna. Nie patrzę z pogardą na tych, co
zostali w kraju. Nie czuję się lepsza, bo wyjechałam. Nie czuję się też
tchórzem (wręcz przeciwnie) czy uciekinierem. Też nie ja jedyna. Ot, po prostu.
Po rozważeniu za i przeciw, zdecydowałam, że warto spróbować. Mam szczęście, do
dziś nie żałuję.
Wszyscy mamy, że czasem lubimy oceniać innych. Najlepiej całe grupy innych. Czasem
znając tylko jednego czy kilku przedstawicieli. Czasem nie znając nawet
żadnych, ale przeczytało się w gazecie, sieci, usłyszało od znajomego. Trochę
dystansu przyda się chyba każdemu.