niedziela, 14 lipca 2013

Rytualne marudzenie.

Uboju rytualnego w Polsce (teoretycznie) nie będzie. Całe szczęście. Chociaż minister rolnictwa się odgraża, że to jeszcze nie koniec. Szkoda, że jego nie można tak pokazowo, rytualnie… Bo to przecież nie jest cierpienie.

Oczywistą oczywistością jest, że ubój rytualny jest okrucieństwem wobec zwierząt. Dla nas „cywilizowanych” ludzi zachodu to barbarzyństwo i horror, choć takie stwierdzenia nieco trącą hipokryzją (o czym niżej).

Ciężko jednak się kłócić z religią, bo dyskusja domyślnie prowadzi donikąd – „Bóg tak kazał” czy „taka jest święta tradycja” to ściany nie do przebicia dla żadnych argumentów. Więc chociaż sprzeciwiam się rytualnej kaźni, umiałabym jeszcze jakoś zrozumieć przepisy pozwalające środowiskom żydowskim czy muzułmańskim na prowadzenie swoich barbarzyńskich praktyk na potrzeby własne. Tymczasem projekt nie miał wprowadzać wyjątkowego prawa dla tych grup, ale dla wszystkich. Aspekt religii i mniejszości wyznaniowych w Polsce jakoś zszedł w publicznej debacie na drugi plan.

Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Powtarzane z uporem 5 tysięcy miejsc pracy i rynki eksportu, warte miliard złotych rocznie (skąd oni biorą te liczby?) i straszenie upadkiem polskiej wsi. Narzekania, że jak zwykle w Polsce nie pomaga się gospodarce i rolnikom, a taki bardziej przedsiębiorczy Niemiec czy Czech (skąd oni biorą te porównania?) nie będzie miał głupich skrupułów i zarobi. W sumie prawda. W Chinach też nie mają skrupułów i zarabiają na eksporcie. Praktycznie wszystkiego. Skoro fakt, że na mięso z uboju rytualnego jest popyt ma usprawiedliwiać okrucieństwo, to co szkodzi zezwolić na handel heroiną, nerkami i młodymi dziewczynami? Jest kryzys, trzeba się chwytać każdej możliwości zarobku.

Swoją drogą, warto pamiętać, że same liczby, bez kontekstu i źródła pochodzenia, nie znaczą nic (patrz: skąd oni biorą te liczby?). I tak na przykład,  zestawienie typu „od czasu wprowadzenia zakazu uboju rytualnego w Polsce, eksport do krajów UE wzrósł co prawda o 25%, ale do krajów muzułmańskich spadł aż o 70%” rzeczywiście może przestraszyć. Procenty w tym wypadku są wygodne, ale się tak zastanawiam, ile to jest w przełożeniu na kilogramy/wartość produktu. Mam przeczucie, że po zestawieniu tych wartości porównanie nie wypada już tak medialnie kusząco. Jasne, tylko przeczucie, wrodzony niechemiś odmawia szukania statystyk, na których opierają swoje wyliczenia gadające głowy. Natomiast, jako rosnący „oby-naukowiec”, jestem niemal codziennie świadkiem gwałcenia danych, żeby wyniki pokrywały się z tym, czego oczekujemy i ładnie wyglądały. To buduje nieufność w stosunku do wyrwanych z kontekstu liczb przytaczanych na poparcie argumentów.

Jednak, jakie by te liczby nie były, czy na pewno usprawiedliwiają one odchodzenia od człowieczeństwa? Jaka jest cena moralności i za ile warto pójść te kilka kroków wstecz? Tutaj wraca wspomniana hipokryzja. Przeciwnicy uboju rytualnego często używali słowa niehumanitarny. I tylko w tym jednym miejscu zgodzę się z obrońcami projektu: nasze „cywilizowane” metody zabijania zwierząt też nie są humanitarne. Używając sloganu ruchów wege i nazywając rzeczy po imieniu, mięso to morderstwo. I niestety, przy obecnej produkcji na wielką skalę, kaźń rzeźni można poniekąd uznać za „ich trud skończony”, bo męka trwa zarówno w hodowli jak i transporcie. Ale do nas produkt dociera ładnie zapakowany, ze szczęśliwą krówką na obrazku i nie ocieka krwią, więc najczęściej się o tym nie myśli. Moim zdaniem najlepsze, co może z ostatniej burzliwej debaty wyniknąć, to zwrócenie uwagi na obecne, okrutne warunki, w jakich hoduje i zabija się w Polsce (w UE z resztą też) zwierzęta i ich poprawa. Nie żebym żywiła jakąś wielką nadzieję, że tak się stanie, ale dajmy pofolgować idealistce.

Tylko zastanawiam się, z jakim pociągiem zderzyli się ci, którzy uważają, że obecna fatalna sytuacja zwierząt w ubojniach i przemysłowych hodowlach usprawiedliwia w jakikolwiek sposób przyzwolenie na dodatkowe okrucieństwo. Czy można naprawdę wierzyć, że skoro krowa ma umrzeć, to nie ma różnicy w jaki sposób to się odbędzie? W zeszłym roku neurobiolodzy ogłosili - co właściciele zwierząt nienaukowo wiedzieli od dawna – zwierzęta mają świadomość (Cambridge Declaration of Consciousness). Tymczasem, jeden z uczonych polityków (próbowałam namierzyć ponownie wypowiedź po wysypaniu się przeglądarki. nie wyszło)  twierdził, że zwierzęta nie mają świadomości tego, co się z nimi dzieje i nie odczuwają cierpienia jak ludzie, jedynie instynkt powoduje, że się wyrywają i wyją. Nawet nie wiem, co powiedzieć. Człowiek nie może za wiele siedzieć w internetach, bo się tylko niepotrzebnie denerwuje.

Nie wierzę, że zmienię świat ani w to, że nagle większość społeczeństwa przejdzie na wegetarianizm. Sama kurczaka na quorn zamieniłam dopiero kilka miesięcy temu i wcale nie jest łatwo, jak zdają się sugerować te wszystkie akcje „zostaw mięso na 30 dni”. Zwłaszcza w kraju takim, jak Portugalia, gdzie dobrodziejstwo Quorn jeszcze nie dotarło (co ja poradzę, że w tofu nie leży mi tekstura i w ogóle kiepski ze mnie roślinożerca, jak nawet na fasolę i brokuły kręcę nosem), mięso jest filarem tradycyjnej kuchni, a wegetariańska opcja w restauracji ogranicza się do ryżu i sałaty. Chociaż może jeszcze doczekam się bekonu z hodowli komórek.

Jedzenie mięsa jest w naszej ludzkiej kulturze i naturze od wieków i tego się nie zawróci. Skoro więc już musimy zabijać zwierzęta dla mięsa, zmiany przepisów i zwyczajów powinny iść w kierunku ograniczenia ich cierpienia i strachu. Poderżnięcie gardła w pełni świadomemu zwierzęciu jest dokładnie po drugiej stronie. A cofanie się w rozwoju i sprzedawanie moralności jest słabe.


Znajomy zwykł powtarzać z uporem „nasza cywilizacja umiera, a my wraz z nią”. Zupełnie nie spodobałoby mu się przytaczanie maksymy w tym kontekście, ale trudno. Jakoś mi tu tak bardzo pasuje. 

czwartek, 4 lipca 2013

To nie jest kraj dla młodych ludzi (naukowców).

Nieładnie tak, zaczynać od narzekania i frustrowania, ja to wiem. Ale nie poradzę, jak rzeczy same prowokują. Miało być o mitach i wodzie, i pewnie też się pojawi, jestem ostatecznie trochę krzyżowcem obalania mitów chemiczno-biologicznych. A będzie długo, marudnie i znów „bo u nas zagranico”.

Jednego z tych długich dni, kiedy ślęczę przed komputerem, bo „siedzę-w-labie-i-czekam-na-koniec-reakcji”,  odezwał się dobry znajomy, oświadczając z dumą, że on już też jest magistrem. Nie byle jakim. Skończył neurobiologię, z całkiem imponującą średnią bardzo bliską 5. Po drodze zdążył zorganizować dwie niemałe neurobiologiczne konferencje i prowadzić koło naukowe. Chce iść dalej w kierunku, aplikuje na doktorat. Jednocześnie planuje zacząć drugi kierunek studiów (informatyka). Bo się przydaje w neuro (kto próbował, ten wie), daje większe perspektywy. I straszną frajdę sprawia mu uczenie się nowych rzeczy. Ma motywację i zapał. Szalony zapał. A na dobry początek dostaje kubeł zimnej wody.


Na 20 studentów pierwszego roku studiów doktoranckich przewidziano 1 (słownie: jedno) stypendium, o wysokości typowych stypendiów doktoranckich, więc „szału nie ma”. O przyznaniu tego jedynego stypendium decyduje tylko i wyłącznie… wynik z egzaminu wstępnego. Na którym pojawiają się legendarne pytania o anatomię głowy ryby i kubki smakowe płazów. Oczywiście, zakuć, zdać i z pamięci wywalić się da. Tylko po co? Może to jest już ten etap, gdzie powinny decydować dotychczasowe osiągnięcia? I to nie tylko te wypisane w indeksie. I ta cholerna motywacja?


Jestem skażona jukejską rzeczywistością, którą śmiem uważać za normalność. Moją normalnością jest to, że  przy ubieganiu się o fundowane, ciekawe projekty na dobrych uniwersytetach jest konkurencja. Składamy aplikacje. I na podstawie aplikacji, oraz często rozmów kwalifikacyjnych, przydzielane są miejsca. Często tych aplikacji trzeba złożyć kilkanaście i więcej, żeby się gdzieś dostać. W aplikacjach zaś liczy się właśnie to, co zrobiliśmy dotychczas. Wyniki na studiach, tematy i jakość badań prowadzonych do prac dyplomowych, ewentualne publikacje, działalność poza zajęciami. Czy i jaki dobry/wykonalny mamy plan na dalszą działalność i co o nas mówią ludzie, którzy dotychczas z nami pracowali  - promotorzy, wykładowcy itp. I ta cholerna motywacja.


Moją normalnością jest, że po skończeniu studiów magisterskich chętni na doktoraty w dziedzinach biomedyczno-chemicznych (innych pewnie też, ale nie moja broszka, więc się nie wypowiem) nie rozważają rozpoczęcia projektu, jeśli nie będzie przy nim zapewnionego stypendium. I to w wysokości, która pozwoli przynajmniej na wynajęcie mieszkania, opłacenie wydatków „na życie” i jeszcze coś zostanie na urlop czy wyjazd na festiwal. Jesteśmy aż tak zepsuci? Ja wiem, pieniądze to nie wszystko i nie wolno się tylko nimi kierować, oczywiście. Doktoranci jednak nie fotosyntezują i jeść muszą. A część z nich chciałaby założyć własne rodziny, wyjść gdzieś wieczorem czy zobaczyć kawałek świata. Takie normalnie plany i marzenia ludzi młodych.


Znajomy wie, na co się pisze. I ma świadomość, że Getynga, Heilderberg, Karolinska czy kilka wysoko notowanych uczelni w UK przyjęłoby go bez problemu. Zamiast tego, na najbliższe 4 lata rezygnuje z szeroko pojętego życia, będzie mało sypiał, zasuwał na dwóch kierunkach i prowadził zajęcia ze studentami. Dużo zajęć ze studentami. Niepisana funkcja doktoranta na (przynajmniej tej) uczelni to prowadzenie ćwiczeń i inne zajęcia około-dydatktyczne. Bez wynagrodzenia. I jeszcze trzeba gdzieś wcisnąć badania. Tymczasem ładnie brzmiąca „praca badawcza” w tych dziedzinach wymaga przychodzenia do laboratorium. Najczęściej codziennie, nierzadko od rana do późnego wieczora, czasem w weekendy. Tak jak na etacie, tylko czas pracy trochę płynny. Dla tych 19 studentów, którzy stypendium nie dostaną, bez wynagrodzenia. Czy jest na to jakieś inne (kulturalne) określenie niż wyzysk?

Po wpisaniu w Google „gdzie publikują polscy naukowcy” trafi się na listę artykułów i utyskiwań, że za mało, w nieliczących się czasopismach i mało kto ich cytuje. Pojawiają się też opinie, całkiem słuszne, że do prowadzenia badań naukowych na polskich uczelniach trzeba być niepoprawnym optymistą i szaleńcem. Bo nie ma pieniędzy, pensje są śmieszne, obowiązki dydaktyczne są sposobem na zarobek, więc się bierze godziny i nadgodziny. Badań do tych wartościowych publikacji często nie ma kiedy prowadzić, nawet jeśli już jest za co. A i to nie zawsze. 

„Moje zagraniczne uczelnie” jakoś sobie z tym radzą. Widać dosyć wyraźny podział na dydaktyków, którzy publikują niewiele i poświęcają czas przede wszystkim pracy ze studentami, i badaczy, którzy ściągają granty, a na uczelni (a często raczej w instytutach) są po to, żeby prowadzić badania, publikować i zdobywać kolejne granty. Większości z nich przeciętny student nawet nie spotka. Obie grupy są zaś wynagradzane uczciwie.


Do tego mamy na polskich uczelniach owiany złą sławą klub wzajemnej adoracji profesorskiej,  cwaniactwo, nieprawidłowości w przyznawaniu grantów i marnowanie i tak niewielkich środków. I wszyscy się zgadzają, że to trzeba jakoś zmienić, zamawiają analizy z których nie wynika wiele i kiwają głowami. Może im kiedyś odpadną.


Znajomy się uparł i da z siebie wszystko. Na doktoracie i na informatyce. Żeby móc potem wyjechać na jakiegoś przyzwoitego post-doca. Pewnie wyjechałby już teraz, gdyby nie pewne okoliczności. Co zdolniejsi, mądrzejsi i bardziej zaradni coraz częściej wyjeżdżają, bo na polskich uczelniach to się jednak nie da. A przynajmniej nie da się na zatrważającej większości polskich uczelni. Albo po prostu wolą, wolimy, wykorzystywać swój potencjał, młodzieńczy zapał i idealizm (naiwność) do pracy „naukowca” zamiast walczyć z systemem. I naprawdę, ciężko się temu dziwić.


Kiedy/jeśli już górnolotne plany i pomysły MNiSW wejdą w życie, chociaż częściowo spełniając założenia, to kto ma pracować ku chwale fabryki i polskiej nauki?  Kto, jeśli właśnie nie ci młodzi doktoranci, którym w tej chwili uczelnie i ojczysty kraj dają jak najwięcej powodów, żeby zwiewać, gdzie się da? 

Jesli ktoś chce jeszcze więcej, dobry i dużo mądrzejszy tekst na temat jest tutaj



Wracam do żebrania o komórki, po tym jak całą zawartość zakażonego inkubatora wywaliliśmy wczoraj z wielkim hukiem. Howk.

sobota, 15 czerwca 2013

Bo mi się należy.

Za dużo czasu spędzam w sieci. A zdecydowanie więcej zajmuje mi zebranie się do czegoś. Toteż, jak zwykle spóźniona, dorzucam swój nikomu specjalnie nie potrzebny głos do debaty, którą się już skończyła. „Aferę z Borowiecką” i burzę, jaką wywołała obserwowałam jednym okiem, niestety popełniając błąd zajrzenia w komentarze czasem. Albo kliknięcia w odnośniki. Potem się zapomniało. Na blog Kamili trafiłam podczas jednej z tych nocy „klik-klik-klik po odnośnikach. No to zobaczymy, co w archiwum”. Przeczytałam kilka notek, nawet zapałałam sympatią, tą taką wirtualną, lajkującą, trochę ulotną. Aż znalazłam to. I chyba właśnie ten tekst zmotywował ostatecznie do powrotu do blogoklepania.

(miejmy nadzieję, że trochę lepszego niż cierpienia dorastania i drogi pamiętniczku dla wąskiego grona znajomych, którego głównym celem wydawało się być komentujące kółeczko wzajemnej adoracji. blog.pl, łezka się w oku kręci). 

Trochę się wkurzyłam. Na ten głos i wiele innych, znacznie mniej wyważonych, w których „oni” nazywają „nas” tchórzami, zarozumiałymi bufonami, dziećmi z postawą roszczeniową i życzą szybkiego powrotu do ojczyzny na tarczy. A po drugiej stronie rzesza obrońców, również nie przebierająca w słowach. Wszyscy wiedzą wszystko o życiu na wyspach i ludziach, którzy tam wyjeżdżają. Jakie to… ludzkie.

Emigracja nie czyni lepszym. Pozostawanie w kraju też nie. Rzucając mądrością głęboką jak cytaty z Coelho – ludzie są rózni.

Wypada się przedstawić. Jestem „zagranico”. Ruszałam z dwiema walizkami, odważną miną, otarciem łez na pożegnanie i tak trochę straszno, bo poza znajomością języka, miejscem na uczelni i zarezerwowanym miejscem w akademiku wynajmującym pokoje w wakacje, nie było nic pewnego. A zaczęło się od kłótni z Mamą o wybory. Przez dwa tygodnie prawie nie rozmawiałyśmy, a ja wkurzona postanowiłam „no to się wynoszę z domu”. Jak to się nastoletniej mi wydawało, że wiem najlepiej, wszystko i takie to dorosłe było. A jak się wynosić, to z hukiem, najlepiej na jakąś wyspę. Emocje opadły, pomysł pozostał. I ambicja, poczucie, że tam pewnie będę mogła więcej. Więc pojechałam. Pięć lat później, z jednym dyplomem w ręku i drugim w ręki zasięgu, dziękuję Mamie za pamiętną kłótnię.  

Wyjeżdżamy z różnych powodów, z różną postawą, za różnymi rzeczami tęsknimy i o różnych marzymy. Za chlebem, z tupaniem nóżką, przekleństwami i odwracaniem się od naszego polskiego grajdoła, z żalem, nadzieją, że się zacznie wszystko od nowa, w pogoni za ambicjami i szansą na więcej (i to wcale nie tylko o sumę na koncie na koniec miesiąca chodzi).

Spotkałam różnych ludzi, różnych Polaków, różnych emigrantów różnych nacji. I wiecie co? Wspaniali ludzie i ostatni idioci trafiają się, zadziwiająco, wszędzie. Wśród Polaków, Szkotów, Niemców czy Brazylijczyków. Mojemu polskiemu dentyście ufam i każdemu innemu niechętnie pozwalam w zębach dłubać. Uwielbiam Quorn, fasolkę w sosie pomidorowym i herbatę z mlekiem. Po co się szufladkować i dzielić na obozy?

Mieszkając z dala od domu trochę się jednak dojrzewa, nabiera samodzielności i pewności siebie. Nie tylko tak, oczywiście, ale w moim wypadku stąd to się wzięło. Dziś też myślę, że mi się należy. Nie praca i wynagrodzenie za fakt istnienia. Ale szansa. I trochę naiwnie śmiem sądzić, że każdemu się należy. W jukeju trawa nie jest bardziej zielona (zły przykład. Jak tyle pada, to pewnie trochę bardziej jest). Czy niebo bardziej niebieskie. Ale mam wrażenie, że o szansę jednak trochę łatwiej. Więc zamiast biadolić i nic nie robić, wyjechałam. Bez mediów, tupania nóżką i wielkiej dumy. Chyba nie ja jedyna. Nie patrzę z pogardą na tych, co zostali w kraju. Nie czuję się lepsza, bo wyjechałam. Nie czuję się też tchórzem (wręcz przeciwnie) czy uciekinierem. Też nie ja jedyna. Ot, po prostu. Po rozważeniu za i przeciw, zdecydowałam, że warto spróbować. Mam szczęście, do dziś nie żałuję.

Wszyscy mamy, że czasem lubimy oceniać innych. Najlepiej całe grupy innych. Czasem znając tylko jednego czy kilku przedstawicieli. Czasem nie znając nawet żadnych, ale przeczytało się w gazecie, sieci, usłyszało od znajomego. Trochę dystansu przyda się chyba każdemu.